Transkrypcja pamiętnika spisanego przez Zofię z Leśniaków Koszałkową. Śródtytuły pochodzą ode mnie.
Pierwsza posada
Była to pierwsza wojna światowa. Pożoga wojenna objęła świat. Nie zważając na niepewne czasy postanowiłam objąć posadę nauczycielską, aby ulżyć ojcu1. Był kier[ownikiem] szkoły a na utrzymaniu miał liczną rodzinę. Nie chciałam pozostać w tym samym powiecie, w którym uczył ojciec, powodowana względami czysto osobistymi, przyznając się szczerze, umknąć chciałam przed starającym się o moją rękę, też nauczycielem.
Kolega ojca a wówczas insp[ektor] szkolny zamianował mnie tymcz[asową] nauczycielką w pow[iecie] krakows[kim] zamiejskim. Chciał pomóc córce kolegi i listem prywatnym prosił kier[owniczkę] szkoły (mąż jej był na wojnie) by zaopiekowała się mną i odstąpiła mi kąt w swoim mieszkaniu.
Objęcie posady miało nastąpić 1.III.1915 r. Ponieważ wioska ta leżała na przeciwległym brzegu Wisły a wezbrana rzeka na skutek roztopów uniemożliwiała dostanie się tamże (nie było mostu) postanowiłam już dłużej nie czekać lecz jechać i szukać sposobu przedarcia się na drugi brzeg. Wprzód przesłałam usprawiedliwienie do mojej władzy – kierown[iczki] i przepraszałam za zwłokę nie z mojej winy.
Wczesnym rankiem marcowym żegnana przez rodziców i siostry a miałam ich 4 wyruszyłam w świat. Oczywiście furmanką, bo innej lokomocji naówczas nie było. Odwoziła mnie starsza siostra 2(która już 5 lat była nauczycielką), Po drodze udzielała mi rad pedagog[icznych] jako już doświadczona pedagogiczka udzielała mi cennych rad ze swojej 5 letniej praktyki. Nie była to wesoła jazda. Ziąb marcowy, wiatr przenikający kości chłodził moje zapały, ale się nie zrażałam. Pocieszałam się, że jakoś to będzie, byle pokonać pierwsze trudności.
Po 3 godzinnej podróży po otrzymaniu pewnych wskazówek od znajomego poczmistrza udałyśmy się w towarzystwie tego pana w dalszą drogę tzn. nad Wisłę gdzie miałyśmy się przeprawić. Stanęłyśmy w obliczu wezbranej naszej drogiej Wisełki ale jakże groźnej w tym momencie. Wzburzone brudne fale stanęły w poprzek życia młodej nauczycielki.
Radę w radę co robić? Porozumieliśmy się z miejscowymi, silnymi przewoźnikami, którzy podjęli się za odpowiednią zapłatą przewieźć nas na drugi brzeg pokonując niebezpieczną przeprawę. Na środku dużej łodzi ulokowano kufer z moim dobytkiem, na wierzchu bal z pościelą a obok łóżko składane z materacem. Ja z siostrą przykucnęłyśmy w środku. Nie zapomnę do końca życia tej koszmarnej jazdy. Pierwszy raz w życiu zetknęłam się z burzliwym żywiołem. Przysłoniłam oczy, aby nie widzieć, co się wokół mnie dzieje a tylko z przyspieszonego oddechu naszych przewoźników (nazwę ich bohaterami) zdawałam sobie sprawę że całym wysiłkiem silnych ramion pokazują walkę o życie swoje i nasze. Udało się. Wyszedłszy na zbawczy brzeg mieliśmy wszyscy łojowe ze strachu nogi. Trzeba było dalej kontynuować dalszą podróż. Ów znajomy poczmistrz postarał się o wózek pocztowy z żelazną skrzynią. A więc po ułożeniu moich rzeczy przy zgrzycie kół pojazdu ruszyłyśmy dalej. Byle do celu. Okolica nadwiślańska, pełna bagien i gęgających gęsi, które witały krzewicielkę oświaty, wyciągając swoje długie szyje. Nawet ta muzyka ptactwa dodatnio wpłynęła na mnie.
Znowu po 1 godz[innej] jeździe stanęłyśmy przed murowaną niewielką szkółką. Pomieszczenia: 1 klasa i mieszkanie kierownika. Stanęłam w obliczu mojej kierowniczki. Na pozór dość mile witająca, ale jak się później dowiedziałam, nie bardzo zadowolona z przybycia rzekomo „protegowanej wtyczki”. Niepotrzebnie źle myślała, bo daleka byłam od takiego przypuszczenia. Oprócz niej uczyła w tej szkole koleżanka z semin[arium] mojej siostry, która z wymownym spojrzeniem dała poznać, że źle trafiłam i że moje pierwsze kroki nie będą po różach. Nie mogła wyżałować, że jakoś wcześniej nie miałyśmy sposobności porozumienia się, aby zamieszkać razem. Miała pokoik i kuchenkę, przyzwoicie urządzone. No trudno – przepadło, przynajmniej na razie. Ins[pektor] szkol[ny] kolega ojca przysłał list, prosił kier[owniczkę] o 1 (nieczytelne). Otwarła drzwi do jednego z 2 pokoi i oznajmiła mi, że ten będzie mój pokój ale z tym, że nie wolno mi siadać na nowych krzesłach wyścielanych skórą. Dobrze, ale na czym mam usiąść! Rozłożyłam więc swoje składane, panieńskie łóżeczko, które od tej pory miało mi służyć za krzesło.
Pierwszą noc po wyjeździe siostry spędziłam prawie że bezsennie, jak to zwykle bywa na nowym miejscu a też i troska o powrót siostry przez Wisłę do czekających na nią woźnicy z końmi, pozostawionych na drugim brzegu.
Nazajutrz poszła ze mną kierowniczka do klasy, aby mnie zapoznać z dziećmi, których miałam być wychowawczynią. Były to najstarsze roczniki 2 kl[asowej] szkoły.
Klasa mieściła się w wynajętej wiejskiej chałupce pod strzechą. Sama klasa o b[ardzo] skromnym pomieszczeniu. Stół wciśnięty w ciemny kąt, w drugim, też ciemnym kącie o zamazanym wytartym liniamencie stała tablica a za ławkami tuż za plecami dzieci piec z płytą kuchenną, która rozgrzana do czerwoności w zimne dni mocno przypiekała plecy moich słuchaczy. Okienko w klasie maleńkie umieszczone w niewielkiej odległości od ziemi. Żabki mówiły dzień dobry. A więc nie byle jaka uczelnia.
Po wspólnej prezentacji zaczęła się nauka. P[ani] Kier[owniczka] uważała za stosowne uczestniczyć w mojej pierwszej godzinie nauczania. Była to matematyka. Obecność mojej władzy tak na pierwszy sztych nie speszyła mnie wcale byłam przecież świeżo upieczoną nauczycielką a ponadto wyszłam z rodziny naucz[ycielskiej] więc niejednokrotnie przysłuchiwałam się dyskusjom na tematy nauczania. Sama p[ani] kier[owniczka] nie miała więc satysfakcji jakiej oczekiwała po protegowanej (jak mylnie mniemała)!
Dalsza moja praca potoczyła się ku mojemu zadowoleniu. Czułam się dobrze wśród dzieci a one ze mną.
Właścicielka szkolnej chałupki, staruszka 80 letnia, wdowa o wyglądzie wieśniaczki z ziemi podkrak[owskiej], w szer[okiej] spódnicy, zaczepiona w chustkę w kwiaty okazała mi dużo macierzyńskiego serca. Nieraz w czasie przerwy podała mi garnuszek ciepłego mleka zachęcając: napij się paniusiu, bo ci już od tego gadania do dziecisków w gardziołku wyschło”! Czasami po nauce odwiedzałam moją gosposię, Lubiłam z nią pogwarzyć tym więcej, że mimo ubóstwa izdebka wybielona, sprzęty czyste a zamiast podłogi tzw. klepisko, czyli ziemia mocno ubita, zawsze schludnie zamieciona. Sama staruszka, o twarzy miłej, pooranej gęstą siecią zmarszczek, świadczącej o ciężkim trudzie życia i gładko przyczesanych siwych włosach.
Stosunek służbowy i prywatny ułożył się możliwie z kier[owniczką]. Ja z własnej woli starałam się pomóc jej w zajęciach domowych. Bawiłam się z 3 letnią córeczką. Wszystko to było dla mnie zabiciem czasu, bo przecież w wiosce tej nie było żadnej ale to żadnej atrakcji. Była więc ta pani zadowolona ze mnie, bo miała bezpłatną pomoc domową. Czasami przyjeżdżał z wojska na urlop z wojska mąż p[ani] kier[owniczki] a były kierownik. Nie powiem, abym z tych odwiedzin odniosła dobre wrażenie i zachętę do zamążpójścia.
Do wakacji korzystałam z gościny kierown[iczki] ale po wakacjach zamieszkałam ze starszą koleżanką a wtedy odżyłam w atmosferze rodzinno – koleżeńskiej. Wspólne prowadziłyśmy gospodarstwo, wspólne miłe pogwarki i o mało że nie wspólne pójście na drugi świat. Nasza obsługaczka 15 letnia nieświadoma co robi przytkała raz wieczorem zasuwę w piecu (nieczytelne) i o mały figiel że nie skończyło się na zaczadzeniu. Mogły być 3 ofiary, bo nocowała wtedy u nas przypadkowo koleżanka z sąsiedniej wioski. Byłaby (nieczytelne).
Miałyśmy niejednokrotnie przygody z przeprawą na Wiśle i to brawurowo niebezpieczne. Mostu dalej nie było i trzeba było przepływać łodzią lub w innym miejscu galarem, ledwie skleconym, przez którego szczeliny tryskała woda niczym przez fiszbiny wieloryba, a przewoźnicy różni. Raz młodociani (16tki) czasem już przechyleni wiekiem, a nawet kobiecina staruszka, która pewnego razu mało brakowało mnie z koleżanką i sama siebie że nie utopiła. Znalazłyśmy się na głębi przybrzeżnej a ona straciwszy władzę w rękach, pogubiła wiosła a raczej kije. Płynęłyśmy bez steru i (opamiętania) wzdłuż brzegu w kierunku biegu wody przy silnym prądzie Wisły. Wzywała pomocy św. Barb[ary] patronki żeglarzy. Dziwnym trafem wrośnięty w brzeg krzak wikliny uratował nam życie koleżanka uchwyciła siedząca z brzegu łodzi przytrzymała łódź a my z duszą na ramieniu i łojowych ze strachu nogach wysiadłyśmy na brzeg, po odsapnięciu ruszyły w powrotną drogę a raczej brnęły przez zagony i pola, niosąc niemały ciężar zagarniętego błota. Przygód różnego rodzaju było wiele. Nie chcę opisywać, aby nie znudzić czytelników.
Lubiłam tą moją pierwszą posadę. Nic ciekawego a jednak coś swojskiego było w tej wiosce. Chałupki siwo pomalowane, strzechą kryte, gęganie gąsek, wiosną żabki w rozlicznych trzęsawiskach rechoczące, rozlewiska koryta starej Wisły a nad wsią tzw. podskale pokryte z wiosną mnóstwem pachnących ziół i różnorakich kwiatów. Nad wszystkim szumiał zawodząco iglasty las o piaszczystym podłożu. Już się tam zaaklim[atyzowałam].
Druga posada
Z niechcenia przyjęłam propozycję insp[ektora] przeniesienia się na posadę w pobliże Krakowa, gdyż już się tam zaaklimatyzowałam. Zapakowałam więc swoje graty na wóz (nawet drzewo porąbane w worku, by mieć na nowej placówce na początek). W przeprowadzce znowu towarzyszy mi młodsza siostra, która kierowała (?) się na drzwiach ani (nieczytelne) od składu (?). Mój pojazd stanął u progu rogatki miejskiej. Kontrola. Wyszedł z budki celnik w urzędowej czapce, w ręku drążek żelazny i z miną urzędową – srogą przeszukiwał zawartość w skromnym dobytku naucz[ycielki] (czy czego przypadkiem niedozwolonego nie wiozę), strasząc że mnie konwojować każe do drugiej rogatki (wyjazdowej z miasta). Nie przyznawając się do żadnego przestępstwa powiedziałam: proszę, jak pan uważa”. Oczywiście, skończyło się na pogróżkach a wyraźnie z chęcią zastraszenia. Zapewne był to kawaler i chciał się zabawić kosztem młodych podróżniczek.
Ruszyliśmy dalej więc przez cały gród wawelski. Furman nieobyty z dużym miastem i przejazdem ruchliwymi ulicami. Ale jakoś szczęśliwie przebrnęliśmy przez miasto a potem jeszcze 3 km za miastem.
Znalazłam się na nowej placówce. Wioska znowu podkrakowska o podobnym, jak pierwsza, obliczu. Mój nowy kierownik wynajął mi mieszkanie, składające się z pokoiku i sieńki. Dom murowany wilgotny do połowy ścian i zupełnie oddzielny. W drugiej połowie stajenka z pobekującą krówką i stodółka. Właściciele w drugim, odgrodzonym podwórkiem domu. Cóż było robić? Innego mieszkania we wsi nie było. Pierwsza noc była makabryczna.
Zmęczone podróżą położyłyśmy się spać na jednym łóżku, lecz spać się nie dało gdyż nas coś niesamowicie gryzło i na pościel z powały spadało. Po zaświeceniu światła stwierdziłyśmy ze zgrozą, że całe masy pluskw, karakanów były współlokatorkami mojego mieszkania. Z całą pasją pastwiły się na nas intruzach. Nie było już mowy o śnie. Do rana siedziałyśmy bezradne. Na drugi dzień przedstawiłam wprost tragiczne położenie mojej gospodyni, a ta oświadczyła mi, że poprzedni lokatorzy zostawili taką spuściznę. Z miejsca zabrałam się do oczyszczania mieszkania środkami mi przystępnymi, co udało mi się w krótkim czasie. Odosobnienie jednak dla młodej panienki w samotnie stojącym domu było b. przykre. Bałam się tej samotności, zwłaszcza, że nie miałam kontaktu z gospodarzami, a we wsi były baraki wojskowe z żołnierzami państw wojujących. Musiałam stale być „pod kluczem”. Poza tym wilgoć, grzyb dawały mi się porządnie we znaki. Łóżko musiałam przesuwać niemal na środek pokoju, bo pościel, od mokrych ścian wilgotniała a młode kości wchłaniały jak gąbka ziąb. To też dzisiaj odczuwam to w 100%.
Stosunki w szkole miałam arcymiłe. Koleżanki 2 sympatyczne, starsze ode mnie o 15 lat. Kierownik poczciwina, wdowiec 49 letni z 8 dzieci. Często siadywał pod ścianą szkółki okryty grubą chustą, spiętą dużą brożą i patrzył na oświetlony z dala Kraków. Wspominał z uczuciem zmarłą żonę, przy czym mówił „świętej pamięci” moja żona i tym mianem nazywałyśmy go do końca. Miał ciekawy sposób bycia. W ciągu lekcji wchodził parokrotnie do klasy, witając się za każdym razem, bez określonego celu zagadnął parę słów bez znaczenia hospitacyjnego i wychodził. Nie mogłam się na tym wyznać.
Obarczony 8 sierotami, niewiele im czasu poświęcał. Chowały się samopas a odżywiały b[ardzo] skromnie. Zwyczajny los sierot bez matki.
Ożenił się po raz drugi z jedną z moich starszych miejscowych koleżanek i doczekał się jeszcze 1 syna. Druga żona straciła oko w wypadku (wybuch prochowni) a za otrzymane wynagrodzenie kupili ładną kamieniczkę k[oło] dzisiejszego szpitala im. Narutowicza.
Ja uczyłam najstarsze roczniki i musiałam dodawać sobie powagi, aby utrzymać w karbach podmiejskich łobuziaków. Dość mi się to udawało, choć nie używałam pomocy doraźnej, przysłowiowego kija. Widocznie wzrost mój (168 cm) był mi pomocny.
Trwała wojna, więc kwestia wyżywienia nawet skromnego, była ciężkim problemem. Chleb kupowałyśmy w sklepiku u żydka, ale pożal się Boże. Wypiek w połączeniu mąki kukur[ydzianej] z otrębami. O mleko było trudno, bo wieśniaczki miejscowe wynosiły dzbany w płachtach na targ krak[owski] lub na umówione miejsca. Do herbatki sacharynkę i tak się żyło. Jedna z koleżanek mieszkała z matką w odległości 1 km od miejsca pracy a druga dochodziła codziennie z Krakowa 4-5 km. Ja w wolnych chwilach odwiedzałam znajomych w Krakowie] (rodziców koleżanki z pierwszej posady). Tam znalazłam dużo życzliwości a nawet zamieszkałam przez zimę, bo nie było czym palić. Składy węglowe bez okruszyny węgla i kawałków drzewa. Wszak była wojna, były więc ciernie i głogi, ale za to była młodość która pomagała pokonać trudy nauczyc[ielskiego] życia.
Trzecia posada
W 1918 r. opuściłam drugą moją posadę i wróciłam do pow. w którym uczył ojciec – 2 siostry i mój przyszły mąż. W lipcu wyszłam za mąż i wraz z nim otrzymaliśmy posadę znowu w moich rodzinnych stronach.
Następna i trzecia posada w mojej praktyce naucz[ycielskiej] w miejscowości3 jeśli chodzi, a okolica nie była zbyt atrakcyjna. Budynek szkolny na pozór nie przedstawiał się najgorzej, stał na miejscu bagnistym, więc nasiąknięty wilgocią jak gąbką, czego następstwem był grzyb, który objął ściany i podłogi. Przykro było patrzeć na zmurszałe ściany zjedzone przez grzyba i podłogi uginające się pod którymi rosły sobie bezkarnie olbrzymie czapy grzyba a macki jego obejmowały cały niemal budynek. A cóż dopiero mówić o zdrowiu mieszkańców i dzieci szkolnych tej szkoły.
Zdrowie mojego męża zaczęło poważnie szwankować a i moje. Reumatyzm zaatakował – nawet mięsień sercowy i lekarz zalecił uciekać najrychlej, bo źle się skończy. Pojechałam do Kuratorium z prośbą o przeniesienie w zdrowszą okolicę. G(nieczytelne)ny wizytator x.y. nie bardzo przychylnie ustosunkował się do mojej prośby i oświadczył, że musi osobiście być na miejscu, aby się przekonać naocznie o tym, co przedstawiłam. W 3 mies[iące] po mojej bytności zjawił się w piękny, majowy dzień (odbył spacerek piechotą od stacji odległość 7 km, co pewnie dobrze zrobiło po siedzeniu za biurkiem). Odbył wizytację – szkolną, która wypadła pomyślnie, a potem badał stan budynku, który już przedtem przedstawiłam.
Uginająca się podłoga pod dość korpulentną osóbką p[ana] Wizyt[atora] omal że się nie zapadła. Zadecydował o naszym przeniesieniu w okolice podgórskie, a oprócz tego wygląd przeraźliwie źle wyglądającego mojego męża, co nastąpiło od nowego roku szkolnego.
Z prawdziwą ulgą opuściliśmy tą posadę.
Dzisiaj w tej miejscowości wybudowano śliczną, nowoczesną szkołę (na suchym miejscu) a obok budynek na mieszkanie dla nauczycielstwa. Jakaż różnica między teraźniejszością a przeszłością.
Czwarta posada
Na nowej placówce w podgórskiej okolicy zaaklimatyzowaliśmy się z miejsca. Szkółka miła, nasłoneczniona, stojąca na wzgórku. Mąż niestety z powodu złego stanu zdrowia wyjechał do szpitala, ja zaś od nowego roku objęłam obowiązki sama, gdyż gdyż była to 2 kl[asa]. Trud niemały. Poprzedniczki nasze młode, niedoświadczone nie potrafiły utrzymać dyscypliny, ani słowem, ani postawą to też musiałam wiele powagi użyć, aby utrzymać w karności rozhukaną młodzież. Ani na moment nie mogłam ich spuścić z oka, nawet zapisać notatki w dzienniku. To też przychodziłam po lekcjach śmiertelnie znużona i z sił wyczerpana. Po umiejętnym postępowaniu jakoś opanowałam rozczochranych podrostków i zyskałam sympatię.
Wioska była biedna nie tyle może biedna, ile ludność niezaradna gospodarczo, to też dzieciarnia nędznie okryta i nawet zawszona. Pewnego razu zauważyłam, jak ciało chłopca wprost naszpikowano insektami. Z pomocą mojej pomocy domowej urządziłyśmy po lekcjach łaźnię na balii i zrobiły odpowiednią operację.
Z czasem było coraz lepiej. Rezultaty pracy naszej były zadowalające. Mąż przyszedł nieco do zdrowia i pracował społecznie. Urządzał festyny, zabawy ludowe aby uzyskać fundusz na potrzeby szkoły, gdyż budżet na ten cel był w Rad[zie] Pow[iatowej] do minimum skreślany.
Ja znowu służyłam radą lekarską bo przecież nie było jak dzisiaj ośrodków zdrowia, gdzie można znaleźć pomoc lekarską.
Rzadko kiedy, bo już w najcięższym wypadku matka z dzieckiem wybrała się do lekarza do najbliższego miasteczka, to też śmiertelność dzieci była duża. Nie lepiej było ze starszymi. Jeżeli chodzi o odżywianie to było b[ardzo] marne. Przez jakiś czas zorganizowałam dożywianie w szkole dla tych najbiedniejszych, ale jakoś to kakao nie podchodziło dzieciom, nie były nauczone w domu. Wolałyby żur i do tego kawałek chleba.
Miejscowy obszarnik odmówił mojej prośbie, gdy się zwróciłam do niego o zasilenie nas w mleko ze stajen dworskich mówiąc: ja im tzn. wieśniakom, nie kazałem mieć tyle dzieci. Był to w ogóle egoista, uznający tylko swoje 2 brytany, którymi odstraszał (nieczytelne) proszących o jałmużnę, którzy znaleźli się za parkanem dworskim. No ale i na niego przyszedł koniec. Ziemia dworska została po wojnie rozparcelowana i dana małorolnym, lub też lub też takim osobnikom którzy umieli o to zabiegać. Szkole nie przyznano nawet paru metrów kw[adratowych] na poszerzenie podwórka gimn[astycznego] gdzieby mogły dzieci swobodnie pobiegać lub poćwiczyć (usilnie się starałam, ale bez skutku a szkoda, bo pole dworskie sąsiadowało ze szkołą.)
Okupacja
Czasy okupacji to okres niedoli, jak dla wszystkich. Bywało różnie. Jednym z przykrych wspomnień była wizyta Gestapo, gdy przyszli po męża, mnie i syna. Był bowiem we wsi konfident (były żołnierz, odznaczony krzyżem Virtuti Militari). Zaprzedał się Niemcom i co pewien czas brał na listę osoby Bogu ducha winne a rezultat wiadomy. W dniu, w którym Gestapo złożyło nam wizytę, nie zastało mnie w domu, byłam w szpitalu, po operacji, syn pojechał w odwiedziny do matki tzn. mnie a mąż o b. mizernym wyglądzie (gruźlica) odstraszył ich, by uważali. Wycofali się czym prędzej, że już nie warto. Był rok 1941.
W niedługim czasie umarł mąż a w następnym roku partyzanci wykonali wyrok na konfidencie. Przypadkowo byłam z córką na cmentarzu na grobie męża. Z dala widziałyśmy, jak na środku cmentarza na stole wyniesionym z kostnicy odbywa się sekcja. Wyproszono nas z cmentarza. Dobrze, że się na tym skończyło.
Szkoła moja była częstokroć zajmowana przez wojsko niem. a wtedy nie było nauki. Byli też młodzi hitlerowcy tzw. Erholungsheim (oznacza dom wczasowy – przyp. JG). Wypoczywali 1 – 2 tyg[odnie] a potem odsyłano ich na front, na rzeź. Paradni, zgrabni młodzieńcy, często ćwiczyli na pobliskim polu, przyśpiewując „Heili, heilo”. Z bytności ich miała moja świnka korzyść, bo zjadała niezjedzone resztki jedzenia.
Czasy okupacyjne gromadziły u mnie w mieszkaniu ludzi z różnych miejscowości, a więc: ze Lwowa, Warszawy, Kutna. (nieczytelne) W poufnych pogwarkach udzielano sobie nowiny, jakie kto gdzie zasłyszał. Krzepiono się czym kto mógł z nadzieją, że jutrzenka wolności już świta.
Mieszkali u mnie jedni państwo z Warszawy. Stracili syna 17-go w powstaniu. Syn jedynak. Córka wzięta na roboty do Niemiec. Jakże przykro było, gdy ta pani w każdy wieczór codziennie opłakiwała śmierć syna.
Zbliżał się koniec wojny. Uciekający Niemcy, strwożeni, z obłędnym wzrokiem, wychodzili z miejscowych okopów i umykali na oślep przed siebie, zupełnie zdeorientowani, gdzie uciekać, bo już wszędzie czyhała na nich ręka sprawiedliwości.
W ostatnią mroźną noc z 23-24 stycznia obserwowałam z pod zaciemnionego okna jak 2 żołnierzy niem. pełniących na drodze przed szkołą tzw. wartę zbliżali się ku sobie z przeciwległych stron i ze sobą rozmawiali, coś się porozumiewali. Z dala dochodziły odgłosy katiuszy, strzały, a wtedy umykali do przydrożnego rowu, przycupnięci czekali, co dalej będzie. Po jakimś czasie wychodzili na drogę, spełniając do końca swój obowiązek.
Rankiem zobaczyliśmy z ulgą na 2 rączych konikach 2 żołnierzy radzieckich a koło nich gromadzących się naszych mężczyzn informujących ich o czymś, czy o kimś. Po krótkiej rozmowie nie pomni na żadne niebezpieczeństwo pomknęli samotnie w stronę pobliskiego ośnieżonego lasu. Niezapomniany widok. Radość w sercu i westchnienie ulgi objawianą wzajemnymi uściskami. Nareszcie wolność!
Czasy powojenne
Czasy pookupacyjne były dość ciężkie albowiem szkoła była b[ardzo] zdewastowana przez ciągły przemarsz wojsk a nawet jako locum na magazyny kontyngentów jakie ludność musiała oddawać dla okupanta (zboże, ziemniaki). Ławki zostały zniszczone, tak początkowo dzieci ucząc się siedziały na ziemi. Z biegiem czasu powoli powoli ze składek rodzicielskich, urządzanych przedstawień szkolnych zdobywało się kwotę, która w skromnych zarysach pozwoliła na uzupełnienie braków i stawianie szkoły na nogi. Nauka zaczęła się normalnie przy z trudem zdobytych podręcznikach a wszelkie szmatławe używane i porzucone przez okupanta „Sł(nieczytelne)y” poszły na całopalenie.
Obowiązki naucz[ycielskie] kontynuowałam jeszcze do 1952 r.
Wyczerpana 37 letnią pracą na mocy orzeczenia komisji lekars[kiej] przy Z.U.S przeszłam na emeryturę ze skromną pensyjką emerytalną, która w miarę lat była podwyższana w stosunku do wzrastania drożyzny (co zresztą nie było równoważne). Trzeba było w tym zawodzie zawsze żyć z ołówkiem w ręce, aby starczyło skromnie przysłowiowo od 1-go do 1-go.
Na tym zamykam moje wspomnienia z życia nauczycielskiego. Nie siliłam się na kwiecisty styl. Nie po kwiatach płynęło życie, lecz jak zwykle się mówiło: „ciernie i głogi” były udziałem.
- Chodzi o Antoniego Leśniaka (1858-1924). ↩︎
- Chodzi o Stanisławę Elżbietę Marię Leśniak (1887-1929). ↩︎
- Posada była w miejscowości Tłuczań. Mąż Zofii, Emil Koszałek, był w niej kierownikiem w latach 1918 – 1924. zobacz stronę szkoły ↩︎